Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szany był jeszcze „ten trzeci“. Śledząc rozwijającą się na scenie akcję, współczuwał często Soames z kochankiem, zanim jednak jeszcze zdążył powrócić do domu, nabierał, jadąc z Ireną dorożką, przekonania, że nie ma racji, rad więc był, że sztuka kończyła się odmiennem od jego pierwszego impulsu rozwiązaniem. W modę zaczynał właśnie wchodzić jeden szczególny typ mężczyzny — męża — człowiek silny, nieco pierwotny, ale z gruntu zdrowy, który zawsze wkońcu sztuki odnosi bezwzględny tryumf. Soames nie lubił właściwie tego rodzaju typów i gdyby nie wzgląd na własną sytuację, byłby wypowiedział otwarcie swoją odrazę do nich. Zbyt jasno wszelako zdawał sobie sprawę, że jedynym dla niego ratunkiem byłoby okazanie się takim zwyciężającym „silnym“ mężem, aby ujawnić miał kiedykolwiek tę niechęć, której źródła szukać może należało w tajemnem podłożu tkwiącej w jego własnej naturze brutalności.
Milczenie Ireny tego wieczora było wyjątkowe. Nigdy jeszcze dotychczas nie spostrzegał podobnego wyrazu na jej twarzy. Że zaś zawsze najbardziej przerażają rzeczy niezwykłe, był Soames prawdziwie przerażony. Zjadł deser i przynaglił do pośpiechu pokojówkę, zmiatającą srebrną szczoteczką okruszyny. Po wyjściu dziewczyny nalał sobie kieliszek wina i zapytał:
— Był kto dzisiaj po południu?
— Juna.
— Czego ona znów chciała?
Ustalonym było oddawna u Forsytów aksjomatem, że odwiedziny są zawsze wynikiem jakiegoś interesu.
— Przyszła pewnie pogadać o swoim narzeczonym? — dodał.
Irena nie odpowiadała.
— Coś mi się wydaje — rzucił Soames złośliwie —