Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziękuję. Mam pełno własnych.
Przechodząca pielęgniarka uśmiechnęła się do Piersona:
— To jeden z naszych zblazowanych. Drugi raz jest u nas, prawda, Simson?
Pierson spojrzał na młodego człowieka, na jego długą wąską twarz, w której jedna z ocienionych jasną rzęsą powiek opadała nieco na oko. Twarz ta uzbrojona była w jakąś zdecydowaną wszechwiedzę. Gramofon wydał kilka chrapliwych dźwięków i zaczął grać „Sidi Brahim“. Pielęgniarka poszła dalej.
— Seedy Abram — rzekł młody żołnierz. — Francuzi to śpiewają. Jeden podchwytuje u drugiego, wie pan.
— Aha, — szepnął Pierson. — Bardzo ładna melodja. — Zaczął palcami wystukiwać takt na kołdrze, gdyż nie znał tej melodji. Coś poruszyło się w twarzy młodego człowieka, jakby ktoś uniósł nieco ciężkiej zasłony.
— Francja nie jest najgorsza. — rzekł nagle — granaty i to wszystko razem nie jest najgorsze. Ale nie mogę znieść błota. Moc rannych ginie w błocie; topią się, nie mogą wstać i duszą się. — Zdrowa ręka poruszyła się niespokojnie. — Sam raz o mało nie utonąłem. Ledwie utrzymałem się na powierzchni.
Pierson otrząsnął się:
— Bogu dzięki!
— Tak. To było niemile. Opowiedziałem raz o tem Mrs. Lynch w gorączce. To mila pani; już niejeden z naszych przeszedł przez jej ręce. Z tem błotem nie jest w porządku, wie pan. — Zdrowa ręka wykonała znów niespokojny ruch, podczas gdy gramofon zaintonował: „Chłopcy w brunatnych mundurach“. Ruch tej ręki