Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

talnej nie był wtedy dla nikogo nowością, a tembardziej nie dla Piersona. Był czemś tak codziennem, że nie miał właściwie żadnego znaczenia. Zatrzymał się przy pierwszem łóżku, a Leila stanęła obok. Żołnierz uśmiechał się, gdy ona mówiła do niego, a nie uśmiechał się, gdy Pierson mówił i to też nie było dla niego niczem nowem. Szli tak od łóżka do łóżka, osiągając zupełnie ten sam skutek, aż w pewnej chwili Leilę odwołano. Usiadł przy łóżku młodego żołnierza o długiej, bardzo wąskiej głowie i twarzy i grubo zabandażowanem ramieniu. Pierson dotknął z czcią opatrunku i zapytał:
— No, mój drogi chłopcze, czy jeszcze bardzo boli?
— Szrapnelowa rana, — odpowiedział żołnierz. — Mięso poszarpane do kości.
— Ale duch wyszedł cało, jak widzę!
Młody żołnierz rzucił mu dziwne spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: — Mniej więcej. — Gdzieś przy ostatniem łóżku gramofon zaczął grać: „Boże chroń tatusia w polu“.
— Lubi pan muzykę?
— Owszem, czas szybciej mija.
— Czas się wam pewnie bardzo dłuży w szpitalu?
— Ano tak; czasem się nudzi. Takie już szpitalne życie. Widzi pan, byłem już raz ranny. Ale zawsze lepiej, jak w polu. Ta ręka już pewnie na nic. Nie martwię się; zostanę zwolniony.
— Macie tu dobre pielęgniarki.
— Tak; lubię Mrs. Lynch; najmilsza ze wszystkich.
— To moja kuzynka.
— Widziałem, że weszliście razem. Widzę tu wszystko. I myślę też dużo. Czas szybciej mija, kiedy się myśli.
— Czy wolno wam palić?
— O tak; pozwalają nam.
— Może pan spróbuje mojego papierosa?
Młody żołnierz uśmiechnął się po raz pierwszy.