Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ DRUGI.

Kiedy czwórka naszych znajomych zasiadła na swych miejscach na balkonie w Queen‘s Hall, zaczynał się właśnie drugi punkt programu, który naprzekór wszystkim patrjotycznym wysiłkom był niemieckiego pochodzenia — brandenburski koncert Bacha. Co dziwniejsze, bisowano.
Pierson nie klaskał, ogarnęła go tak głęboka radość, że siedział z uśmiechem zachwytu na twarzy, zapominając o całem otoczeniu. Trwał w tym stanie oderwania od wszelkich ludzkich uciech i smutków aż ostatecznie oklaski zamilkły i Leila szepnęła mu do ucha:
— Jaka to bajeczna publiczność, Edwardzie! Popatrz na te wszystkie mundury. Ktoby przypuszczał, że ci młodzi ludzie mają zrozumienie dla muzyki — dobrej muzyki — iw dodatku dla niemieckiej.
Pierson spojrzał wdół na cierpliwy tłum ludzi stojących w słomianych kapeluszach i czapkach żołnierskich z twarzami skierowanemi w jedną stronę, i westchnął.
— Cieszyłbym się, gdybym miał taką publiczność w kościele.
Uśmiech okolił kąciki warg Leili. — Twój kościół jest przeżytkiem, — myślała, — i ty sam jesteś przyżytkiem. Twój kościół pełen jest zapachu stęchlizny i kadzidła, ze swemi witrażami, wąską perspektywą naw