Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

latarkami poruszali się godzinami całemi, jak błędne ogniki, przeskakujące powoli czarny labirynt rowów strzeleckich, leżących za nowo zdobytą niemiecką linją. Od czasu do czasu ogień wybuchającego granatu oświetlał ich postaci, pochylające się nad rannymi i podnoszące ich ciała, lub pracujące motyką i łopatą.
— Oficer.
— Zabity?
— Tak.
— Przeszukaj.
Latarka zawisła tuż nad ciałem umarłego; przyćmione jej światło rzuciło żółtawy odblask na twarz i piersi. Ręce szukającego poruszały się w tej malej plamie jasności. Żołnierz, który spisywał notatki, pochylił się.
— Znów taki młody — rzekł. — Czy to wszystko, co ma przy sobie?
Szukający wyprostował się.
— Tylko to i fotografja.
— Blok meldunkowy; jeden funt drobnemi; papierośnica, branzoletka z zegarkiem; fotografja. Pokaż!
Żołnierz skierował światło na fotografję. Delikatna dziewczęca twarzyczka, okolona krótkiemi włosami, spojrzała na nich spokojnie.
— Noel — odczytał żołnierz.
— Hm! Schowaj to dobrze. Włóż do bloku meldunkowego. Chodźmy!
Światło rozpłynęło się w mroku. Wieczysta ciemność okryła Cyryla Morlanda.