Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i wibrującą melodją organów. Biedny Edward, stojący tak zdala od życia! — Uścisnęła jednak tylko jego ramię i szepnęła:
— Spójrz na Noel!
Dziewczyna rozmawiała z Jimmy Fortem. Rumieniec zakwitł na jej policzkach. Pierson zauważył, że już dawno nie wyglądała tak pięknie, właściwie nie widział jej takiej od czasu pobytu w Kestrel. Usłyszał westchnienie Leili.
— Czy dostaje wiadomości od swego chłopca? Pamiętasz ten tydzień w maju, Edwardzie? Byliśmy wtedy bardzo młodzi; nawet ty byłeś młody. Taki śliczny list mi wtedy napisałeś. Widzę cię jeszcze wędrującego w wieczorowym stroju wzdłuż rzeki, między „świętem?4 krowami.
Ale oczy jej spojrzały znów ukradkiem na sąsiada z drugiej strony i na młodą dziewczynę. Jakiś skrzypek zaczął grać sonatę Cesar‘a Franck‘a. Był to ulubiony utwór Piersona; wyczarowywał przed jego oczyma wizję pobożnie błękitnego nieba, na którem lśniły pobożne gwiazdy w blaskach rozsłonecznionego południa nad błogosławionemi drzewami i wodami, po których pływały błogosławione łabędzie.
— Dziwny ten świat, panie Pierson. I pomyśleć, że ci chłopcy muszą powrócić do karabinów po wysłuchaniu takiej muzyki! Jak się panu zdaje? Czy osiągnęliśmy w tej sonacie najwyższy stopień kultury a teraz wracamy znowu do stanu małp?
Pierson odwrócił się i przyglądał się badawczo pytającemu.
— Nie, kapitanie Fort, nie mam wrażenia, żebyśmy wracali do małp; o ile doprawdy od nich pochodzimy. Ci chłopcy mają dusze bohaterów!
— Wiem o tem, sir, może nawet lepiej, niż pan.
— Ach, naturalnie — rzekł Pierson pokornie. —