Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

my w przestrzeń, zasłoniętą przez góry wyspy, która znajdowała się już teraz po prawej stronie statku. Jeszcze parę słabych podmuchów i płachty żagielne zwisły bezsilne. Zaczęły pracować motory. Gwizdek. Na stacje manewrowe! Żagle zwijać. Wdrapaliśmy się na wanty, a z want na reje. Robota szła piorunem. W pić minut żagle były zwinięte. Gdy zeszliśmy nadół, koło statku znajdowała się szalupa, a w niej pilot-Portugalczyk, czarny, jak Cygan, w słomkowym kapeluszu. Gestykulując, wskazywał przejście na redę w Funchalu. Za chwilę dał się słyszeć dzwonek telegrafu. Motory stanęły. Jeszcze chwila, i kotwice z hałasem wypadły z kluz, ciągnąc za sobą łańcuch kotwiczny. Staliśmy na redzie w Funchalu.
Nie minęło piętnaście minut od chwili zakotwiczenia się, a już koło burty „Lwowa“ uwijały się szalupy tubylców, przekupniów z południowemi owocami. Rozgorzał handel. Do szalup ciskano stare mundurowe spodnie, bluzy, buty, koszule i inne części garderoby męskiej, nie nadającej się do druku, a z szalup w wyciągnięte łapczywie ręce marynarzy wpychano ananasy, banany, kaktusy, winogrona, granaty i t. p. jadalne egzotyzmy. Najwięcej jednakże dostać można było za kawałek zwykłego mydła, którego, z przyczyn bliżej mi nieznanych, brak się