Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sobie — zleciałem z drugiego piętra, żyję, mało tego — kręgosłup, zdaje się, mam cały.
Powlokłem się słaby i rozbity w kierunku szosy. Jedna myśl tylko panowała w głowie: nie jestem już na strychu, jestem na wolności.
Ledwie żywy dolazłem do Warszawy. Była godzina piąta zrana. Doczekałem się otwarcia bufetu na dworcu głównym i poszedłem pokrzepić swoje znękane ciało.
Na publiczność, znajdującą się w bufecie, oraz na kelnerów, wrażenie wywarłem piorunujące. Wyglądałem rzeczywiście, jakbym przed chwilą dopiero wylazł z wąskiej rury kanalizacyjnej: zabłocony, mokry, pokryty słomą, blady i wogóle ledwie żyjący, uchodzić mogłem za nieboszczyka, który, znudziwszy sobie pobyt w mogile, zwiał z cmentarza do bufetu dworca głównego.
— Proszę herbaty i butersznitów — zażądałem. Sam się przeraziłem, lecz nie menu swojego, a głosu, jakim to było powiedziane. Głos to był taki słaby i żałosny, że mnie samemu zapłakać się zachciało nad sobą.
Po herbacie jednakże i butersznitach odzyskałem siły na tyle, że zadziwiłem całą salę gromkim okrzykiem: płacić!
O trzeciej godzinie dnia tego spotkałem się ze