Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

No nic — raz maty rodyła.
Hop! — druga nóżka też za oknem.
Zaczynam powoli wspinać się do góry. Trrrr... trrr... potrzaskuje linka — trrr... trrr... lezę dalej. Ha, już niedaleko, jeszcze jeden wysiłek, a złapię ręką za krawędź dachu i będzie po niebezpieczeństwie.
Raptem... poczułem okropny ból w krzyżu i skądciś zdaleka usłyszałem głos mego ojca.
Poza tem nic — ciemność i martwa cisza, tylko ból czuję straszny, dech w piersi zatykający, i słyszę daleki głos ojca.
Głos się zbliża, potęguje, rośnie, wibruje z każdą chwilą coraz silniej, aż rozbrzmiewa gdzieś zbliska rozdzierającym jękiem. To już nie jęk ojca — słyszę swój własny głos: Boże... Boże...
Ból w krzyżu staje się wyraźniejszy, ciemności ustępują i... spostrzegam, że leżę w kałuży na ziemi, trzymając w ręku kawał oberwanej liny i beczę z bólu baranim głosem.
Stłumiłem oczywiście odrazu ten mimowolny krzyk i spróbowałem się podnieść. Trudno. Popełzłem parę kroków na czworakach. Wkońcu wstałem i zgarbiony, chwiejący się wyszedłem z podwórka w wiejską ulicę. Cud Boski — pomyślałem