Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głęboka, policzki rumieńcem wstydu pokrywająca pogarda.
Wtedy też po raz pierwszy naraził się Norecki komendantowi, gdy poszedł ze skargą na kolegów. Nikt nie wie, o czem rozmawiał komendant z Noreckim, wiadomo tylko, że z rupki komendanta wyszedł on dziwnie prędko po wejściu i jakby wypchnięty.
Gdy jeszcze okazało się, że Norecki jest tchórz i boi się wchodzić na reje, że niezdarnie przechodzi przez saling, źle pracuje na pokładzie i na dobitek odznacza się nieprzyzwoitym wprost apetytem przy stole, rozległ się zgodny, potężny okrzyk: Precz ze statku!
Było już jednak za późno, „Lwów“ znajdował się na morzu, daleko od brzegów.
Żałowała tego cała załoga, żałował i sam Norecki, życie jego bowiem stało się jednem pasmem mąk i udręczeń.
Przykro jest bardzo, gdy ktoś jest prześladowany w Szkole, gdy ma nieprzyjemności w domu, czy też w instytucji, gdzie służy, ale naprawdę nieszczęśliwym staje się ten, nad kim znęcać się zaczną na statku. Na każdym kroku, w każdem miejscu, we wszelkiej porze dnia i nocy jest tysiąc okazyj dokuczenia biednej ofierze umiłowania fachu marynarza.
Niema co liczyć w takim wypadku na to, że prze-