Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wzrokiem począł szukać pływaka. Trudno było coś zauważyć na wzburzonem, pianą pokrytem morzu. Odważny musiał być człowiek, ryzykujący kąpiel w taką pogodę.
O parę kroków od Capa rozległo się sapanie, i zduszony głos z wysiłkiem wymiamlał:
Ratunku! Sacré Dieu! Rat...
Cap gwałtownie odwrócił głowę w kierunku głosu.
Przy samym brzegu tuż na miocie fal leżał człowiek. Właściwie nie leżał, a taczał się, rzucany falami. Pomimo nadludzkich wysiłków nie mógł wydostać się na brzeg. Gdy tylko stawał na nogi, uderzenie taranu wody zwalało go na piasek, a powrotny pęd fali zmywał w morze. Jeszcze parę chwil walki, i pływak ulegnie, nie podniesie się więcej na nogi, a trupa jego nazajutrz wyrzuci morze.
Cap podbiegł do miotu fal. Wśród skłębionych białych pian ujrzał siną, wykrzywioną skurczem wysiłku szczurowatą twarz swego przeciwnika z oberży „Matelot”.
— Ratunku! — charczał mat — Ratunku! Sacré Dieu...
Ryk fal zagłuszył przekleństwo, a szczurzy łeb skrył się pod wodą.
Cap wyciągnął rękę na ratunek. Nagle myśl o butach zaświdrowała mu w mózgu. Cofnął rękę.
— Hej! — krzyknął do mata — podam rękę, lecz oddaj buty!
Siną twarz topiącego się wykrzywił grymas wściekłości:
— Non... — zaharczał — nie dam. Sacré Dieu! Rat...
Olbrzymi bałwan zwalił go z nóg i pociągnął kilka metrów w morze. Resztkami sił goniąc, dopłynął