Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzi, wielkości chrabąszczy. Potęga otchłani pociągnęła go ku sobie.
— Skoczę! — błyskawicą przeleciało w jego umyśle — trzeba raz skończyć z tą męką.
Zrzucił nogi ze szczebli, zwisł na rękach.
— No! — krzyknął marynarz, idący za nim — trzymaj się mocniej!
Skazaniec rozwarł dłonie, lecz w tejże samej chwili zacisnął je znów kurczowo. Jęk bolesny, z głębi wnętrza dobyty, zacharczał w jego gardle. Uświadomił sobie, że nie przezwycięży swych zaciśniętych naokoło szczebla palców.
Raptem pobladły myśli i uleciały gdzieś precz. Świadomość się przytępiła, głowa zrobiła się dziwnie lekka i pusta jak bania. Dłonie rozwarły się same. Poczuł lodowaty chłód pod sercem, a w uszach świst wiatru.
Ciało głucho stuknęło o deski pokładu. Mózg z roztrzaskanej czaszki prysnął na stojących wpobliżu marynarzy. Krew ciemną strugą bluznęła z ust zabitego.
— Kto spadł? — krzyknął groźny kapitan do marynarzy, którzy podbiegli do trupa.
— Czarny! — odkrzyknięto chórem — nie żyje już!
— Wyrzucić to ścierwo za burtę — spokojnie rzekł korsarz — podżegaczom do buntu pogrzebu się nie sprawia.
Na śródokręciu, obszyte w grube żaglowe płótno, na środku którego widniał czarny krzyż, nakreślony węglem, leżały na deskach zwłoki trzech zabitych w czasie buntu marynarzy. Naokoło zebrał się tłum towarzyszy.