Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wprost porywem wichru. Przyszedł nareszcie szkwał, którego oczekiwał groźny kapitan.
Ludzie, zbici falami z nóg, porzucali broń i taczali się po pokładzie, rzucani od burty do burty potokami skłębionej w potworne wiry wody. Strzały ustały. Nikt już nie myślał o walce w obliczu ogólnego groźnego niebezpieczeństwa. Położenie okrętu było straszne. Przewrócony na bok gwałtownym porywem wichru, pięciokroć silniejszym od wszystkich poprzednich, tłuczony olbrzymiemi grzywiastemi bałwanami, nie mógł podnieść się z toni, póki stały żagle na masztach.
Ratunek zależał od tego, czy zostaną one wporę zwinięte, czy nie. I w krytycznej tej chwili, gdy zdawało się, że już niema ratunku, gdy powierzchnia pokładu znikła zupełnie w pianach przelewających się przez nią fal, poruszyła się raptem w wężowych skrętach stalowej sprężyny żelazna wola groźnego kapitana. Nadludzkim wysiłkiem, przezwyciężywszy słabość od zadanej rany, dźwignął się z pokładu i stanął na nogi. Co chwila przewracany uderzeniami bijących gwałtownie w statek taranów wody, wszedł po drabince na kapitański mostek. Jednym rzutem oka ocenił położenie.
— Załoga! — krzyknął głosem, od którego pękają płuca — Do pracy! Wachta na wanty! Na reje! Nadwachta luzować gejtawy i gordingi bramu, marsli grot masztu! Podwachta luzuje gejtawy i gordingi fok masztu! Żagle zwijać! Piorunem!
Głos jego górował nad rykiem rozszalałej burzy.
Na dźwięk głosu kapitana załoga oprzytomniała i rzuciła się do lin i żagli. W mgnieniu oka, pracu-