Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dociągnął ostatni węzeł szmatki na ręku korsarza i pobiegł do steru.
Groźny kapitan z wysiłkiem, sycząc od bólu, doczołgał się do schodni, by stąd razić kulami pozycje buntowników.
Nagle szmer jakiś posłyszał za sobą. Obejrzał się szybko. O parę kroków zaledwie od siebie ujrzał rosłą postać czarnego, przyczajoną za kabestanem z karabinem w ręku.
— Cześć, kapitanie! — wrzasnął drab. — Nie puściłeś mnie do siebie po schodni, to dostałem się tutaj górą po bezań-sztagu!
Korsarz dał gwałtownie naoślep kilka strzałów do buntownika. Tamten skulił się za kabestanem. Szyderczy śmiech jego zabrzmiał złowrogo.
— Chybiłeś, kapitanie! — zawołał.
Lufa karabinu wysunęła się z poza kabestanu i swym czarnym wylotem zajrzała w oczy groźnego kapitana.
— Czyżbym przegrał? — przeleciało błyskawicą w umyśle korsarza.
Lecz nim padł strzał, zaszło coś, co, krew w żyłach ścinając, unieruchomiło na chwilę wszystkich na okręcie.
Statek gwałtownie przechyliło wbok. Jednocześnie na pokład runęły masy wody, druzgocząc i zmywając wszystko, co napotkały na swej drodze. Wgórze rozległ się huk jakby armatniego wystrzału, i widmo jakieś białe oderwało się od wierzchołka fok masztu i uleciało w czerń nocy.
To poszedł w strzępy fok-bom-bram żagiel, rozdarty na strzępy potężnym, nieprawdopodobnym