Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zębów, żeby nie krzyczeć. Wielki palec lewej dłoni jego zwisał, brocząc krwią, na strzępie skóry, odcięty kulą. Krew już nie kroplami, lecz ciurkiem lala się na pokład.
W pewnej chwili poczuł groźny kapitan, że słabnie. Opanował się jednak. Mauzer znów buchnął serją strzałów, skierowanych do grota luku, skąd do uszu jego dolatywał głos komendy czarnego.
Nagle czerwone i zielone koła zawirowały w szalonym pędzie przed oczyma rannego. I gdy rufę „Krymu”, uniesioną gwałtownie potężnym bałwanem wgórę, cisnęło wściekłym rzutem wdół, groźny kapitan padł na pokład.
— Czyżbym przegrał? — pomyślał jeszcze, padając.
Leżąc już, nabijając rewolwer i oddając strzały mdlejącą ręką, walczył uporczywie z ogarniającą go słabością.
— Czyżbym przegrał? — powtarzał ciągle wykrzywionemi od bólu wargami.
Raptem twarz jakaś zamajaczyła nad nim.
— Ty żyjesz, tatusiu? — posłyszał nad sobą.
Ranną dłoń jego ujęły ręce chłopięce.
— Ty żyjesz, tatusiu, tylko ranny jesteś, prawda? — chłopiec szmatą jakąś obwiązywał mu ranę, tamując upływ krwi.
— Idź do steru, szczeniaku! — z wysiłkiem krzyknął w twarz chłopca groźny kapitan — z kursu zejdziemy! Idź precz ode mnie! Sam sobie dam radę! Nord-Ost ciągle steruj!
— Zaraz, zaraz! — zawołał chłopiec radośnie, słyzsąc gniewny głos kapitana.