Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jony w dwa rewolwery, zmusić mógł do poddania się tłum, zbrojny w karabiny. Czuł jednak, że zwycięży.
— Ludziom takim, jak ja, ludziom silnym los sprzyja — pomyślał — nie odwróci się fortuna ode mnie, gdy już tak bliski jestem celu. Zwyciężę.
Zamilkły nagle wystrzały karabinów.
— Zabity! — posłyszał głos czarnego — nie strzela już! Naprzód! Na rufę!
Poruszyły się cienie w ciemności. Ostrożnie, poomacku iść zaczęły do schodni, prowadzącej na rufę.
Groźny kapitan przyczaił się za bezań-masztem. Czekał. Nareszcie postać jakaś zamajaczyła tuż przy nim. Wtedy huknęły nagle rewolwery groźnego kapitana. Rozległ się bolesny okrzyk, i marynarz, co pierwszy wdarł się na rufę, runął na pokład z roztrzaskaną kulami głową. Wślad za pierwszemi dwoma posypały się wystrzały serjami. Korsarz stanął na schodni i z dwóch rewolwerów palił raz po raz w kierunku rozpierzchających się cieni. Za kilka sekund odezwały się znów grzechoty salw karabinowych.
Groźny kapitan uczynił krok w kierunku bezań-masztu, gdy wtem lewą rękę jego poniżej łokcia przeszył dotkliwy ból. Rewolwer wypadł z bezwładnej dłoni. Po palcach kroplami ściekała krew.
— Do djabła — gniewnie mruknął korsarz — zranili mnie te ścierwa.
Uskoczył czem prędzej za maszt i mauzer w prawej dłoni jego buchnął raz po raz strzałami.
Ostry ból jednak w ranionem ręku zmuszał go co chwila do zaprzestawania kanonady i ściskania