Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ności piany, olbrzymie grzywiaste bałwany piętrzyły się za rufą, jakby chcąc przeskoczyć przez statek, i nie mogąc dokazać tego, nie mogąc dotrzymać mu w pędzie, z pomrukiem złowrogim zostawały wtyle, rozpryskując się w drobny pył pod uderzeniami następujących nowych gór wodnych.
— Pędzimy..... — mruknął znów groźny kapitan... najmniej piętnaście węzłów. Jak tak dalej pójdzie, to za dwa tygodnie zarzucę kotwicę w Sebastopolu.
Odszedł od burty, spojrzał wgórę na żagle.
Tam wysoko łopotały niespokojne szkoty marsli.
— Wiatr się zmienia — pomyślał korsarz — od ziujd — vestu odchodzi. Trzeba reje przebrasować na baksztag.
Przyłożył gwizdawkę do ust. Przeciągły świst zmieszał się z rykiem burzy, wzywając na rufę bosmana. Świst urwał się, lecz deski pokładu nie zadudniły pod krokami bosmana.
Groźny kapitan powtórzył wezwanie. Czekał. Znów nikt się nie zjawił.
— Cóż to, ogłuchł ten stary rekin czy co? — mruknął gniewnie korsarz.
Gwizdnął przeciągle i silniej raz jeszcze.
Znowu poczekał chwil parę
— Ej tam! Na szkafucie! — huknął kapitan w kierunku śródokręcia — Bosman! Na rufę!
Głos przebrzmiał, i znów wył tylko ponuro wicher, i fale z szumem złowrogim rozbijały się o burty.
— Niema nikogo na pokładzie! — ze zdumieniem stwierdził korsarz. — Cóż oni tam już pozdychali ze zmęczenia czy co? — Wachta na rufę — krzyknął na śródokręcie raz jeszcze.