Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Madera! — przeleciała wieść po całym statku.
I oto w ciemnym, mrocznym międzypokładzie, po burtach którego biegały niespokojnie migotliwe blaski słabo palących się latarń okrętowych, kołysanych podrzutami statku, zebrali się marynarze z chwilowo wolnych od pracy na pokładzie podwachty i nadwachty. Pobladłe brodate twarze o jarzących się chorobliwem światłem oczach otoczyły wysokiego draba, który przedwczoraj rozmawiał z kapitanem.
— Słuchajcie — przemówił do zebranych znużonym, chrapliwym głosem marynarz — tam po bakburcie migoce światełko. To jest światło latarni morskiej Funchalu, portu wyspy Madery. Byłem już tam kiedyś. Reda niezbyt dobra, ale dojść do niej można łatwo i bez obawy przed skałami. Funchal jest zbawieniem dla statków, przepływających koło Madery w taką pogodę, jak teraz. Na oceanie czeka nas zguba. Jesteśmy tak znużeni, że rychło nie będziemy już mogli wejść na maszt, by pracować przy żaglach. A co będzie, jeśli prócz wichru nadleci szkwał, a my nie będziemy już mogli na czas zwinąć żagli? Na oceanie czeka nas pewna zguba, towarzysze!
— O tem wszyscy już wiemy — odezwał się mrukliwy głos w tłumie — co powtarzasz stare bajki? Gadałeś, żeś znalazł ratunek, więc mów nam, co trzeba robić!
— Milcz! Nie przerywaj, durniu! — krzyknął czarny, złym Wzrokiem rzuciwszy w stronę, skąd odezwał się głos.
— Gadajże, gadaj prędzej! — rozległy się głosy.