Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Znikli marynarze, podążywszy do czekających szalup. Znikli za chwil parę i tragarze, a w jakiś czas później warkot oddalających się samochodów ciężarowych dał znać groźnemu kapitanowi, że został sam jeden wśród ruin.
Usiadł na jakimś kamieniu i wzrokiem potoczył dokoła.
Cudny roztaczał się przed nim widok. Pod stopami jego na dnie urwiska wszystkiemi odcieniami lazuru mieniła się zatoka księcia Galicyna, dalej, kędy świetlisty kolor wód przechodził w miarę oddalenia w lekką siność, a później w czerń nieszlifowanego diamentu, błyskały w gorących, kolorami tęczy się mieniących promieniach południowego słońca białe piany grzbietów toczących się fal. Ztyłu i boków wznosiły się majestatycznie poszarpane dziko wierzchołki gór, przechodząc w szeregach łańcuchów w głąb lądu, gdzie biegły za niemi, świecąc jasną zielenią winnic, długie, ciasne wąwozy.
U góry rozlewał się błękit, tak czysty i przejrzysty, że wzrok wciągał w siebie i gnał go gdzieś w podniebną dal, hen — za prażące słońce i za tę granicę, której nikt z ludzi przejrzeć nie zdoła...
— Ładny prezent dostanie ojczyzna ode mnie — mruknął groźny kapitan, przykrywszy oczy powiekami od promieni gorącego słońca.
Raptem szmer jakiś doleciał jego uszu. Zwrócił głowę w kierunku, skąd go posłyszał. Tam poruszały się niespokojnie gałęzie krzaków, wśród ruin rosnących, jakby ludzką trącane ręką. Dłonią ujął kolbę mauzera w kieszeni. Czekał. Spodziewał się lada chwila ujrzeć w zaroślach niską baranią czapkę z ko-