Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ry jednak dość kwaśno, zwłaszcza kiedy służący dodał:
— Pan dziedzic proszą, żeby pan to przeczytał.
Zaczynam. Czytam, obracam kartkę, zagryzam pumperniklem i nic nie rozumiem. Znowu czytam, obracam kartkę, popijam kawę i ani w ząb. Ki djabeł z tym kubistą?!? Dzwonię więc na służącego i, w braku papieru, piszę na zaprotestowanym wekslu (który dotychczas jest w archiwum Jerzego):
„Nic nie rozumiem. Chyba zwarjowałeś, albo ja jeszcze niewytrzeźwiałem od wczoraj. Puknij się w głowę. Janowski“.
Na to przychodzi dopisek na tymże wekslu:
„Pewnieś obracał kartki, idjoto! Czytaj tylko po jednej stronie kartek, bo po drugiej, jest co innego. Hulewicz“.
Po drugiej stronie, okazało się, był jakiś dawny, zarzucony dramat Jerzego, co w przeplatance z nowelą, dawało oczywista nie prawdopodobne androny. No ale skąd ja się miałem w tem wszystkiem połapać?!? Wogóle musiałem być bardzo ostrożny wtym domu, bo wszystko cokolwiek powiedziałem, było przyjmowane z oznakami ździwienia, względnie wzburzenia. Widzę naprzykład raz pieska, wyciągniętego na kanapie, z obwiązaną głową, obłożonego wokół obrazkami. Najpierw z wyszukaną grzecznością zapytuję:
— Co jest temu foxterrierkowi? był to bowiem