Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ne objaśnienia Jerzego i objaśniałem sam, zadziwiająco fachowo i uczenie, aż do chwili, kiedy mi strzeliło do głowy powtórzyć dykteryjkę ze stryjem i wiatrakiem. Idę więc jak w dym do znajomej ściany, na której wisi ów stumetrowy landszaft i mówię:
— Widzi pan pułkownik — przyjechał raz stryj Hulewicza i staje przed tym portretem Juljusza Słowackiego...
— Z byka spadłeś?! — przerywa mi nagle Jerzy. — Przecież to „Wezewiusz”, a nie żaden Słowacki. Słowackiego tydzień temu przeniosłem na górę...
Zaklinałem potem Jerzego, aby nigdy nie przenosił w domu obrazów, nie porozumiawszy się ze mną, ale na razie skompromitował mnie na całego. Wtajemniczanie mnie, jak z tego widzimy, w arkan sztuki malarskiej, dawało raczej ujemne wyniki, ale i z literaturą nie było lepiej. Raz — wylegiwałem się w tychże Kościankach, po wspaniałem polowaniu (podczas którego pani Wanda Hulewiczowa zatykała okna poduszkami, aby nie było słychać „jak mordują niewinne stworzenia“, a padało ich po 90 — 100 sztuk w jednym kociołku, przy 10 strzelbach...) Służący wniósł ogromnie obfite śniadanie na tacy i jeszcze obfitszy pęk jakichś podłużnych świstków papieru, zapisanych gęsto maszynowem pismem.
Na śniadanie spojrzałem życzliwie — na papie-