Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Irytował mnie ten koń, toteż z przyjemnością sprzedałem go rotm. Kratochwilowi z 13-go pułku ułanów, znanemu jeźdźcy, uprzedziwszy uczciwie że to djabeł i że nie nadaje się absolutnie do konkursów. Lekko urażony rotmistrz odparł mi:
— Nie bój się przyjacielu! Już ja sobie z nim dam radę i na konkursach...
To „dawanie sobie rady“ trwało akurat dwa dni, bo trzeciego dnia, odesłał mi Wieheissta z adnotacją że takiego ścierwa jak ten koń, w życiu nie widział a ułan, odprowadzający Wieheissta opowiedział mi, że zaraz pierwszego dnia, koń uciekł z placu ćwiczeń, z rotmistrzem razem do koszar i tu omal go nie rozstrzaskał o jakiś mur. Ponieważ żyłem w wielkiej przyjaźni z 13-ym pułkiem, przyjąłem konia spowrotem.
W międzyczasie znalazł się inny amator na tego cudaka. Oto sprowadził się w moje strony nuworysz, pan R. Uważał, że należy do dobrego tonu być dziedzicem sportsmenem, przyjechał tedy prosić mnie czy nie sprzedałbym mu coś z moich uprzęży, pojazdów, no i koni. Odpowiedziałem, że zaprzęgami i uprzężą nie handluję — na to jest Szlesinger w Wiedniu i zacny Rozdół we Lwowie — ale jednego konia mogę mu odstąpić.
— Przestrzegam pana tylko, panie sąsiedzie, że Wieheisst jest czort, zły i bardzo trudny.
Na to pan R. zapewnił mnie, że jeździ jak sam Zangen, albo Dachowski. Niech mu będzie Da-