Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

takiego drania, jak Wieheisst, nie miałem w stajni przez cały ciąg żywota, mimo że conajmniej 200 koni przeszło przez moje boksy. Bił bestja zadem, gryzł przodem, łeb miał jak bania prawosławnej cerkwi — strzelaj w niego! nic nie rozumie — słowem: ubrali mnie. Nawet przysłowie ludowe powiada:

Okpił koniarz koniarza —
to się zdarza —
Przyszło jednak do sądu polubownego,
na którym stanęło,
że okpić jednak trzeba trzeciego...

Spróbujmy krampy w terenie. Ładna historja! Stempa i kłusa jako tako, ale skoro zerwałem do galopu — zdechł pies. Nie pyta gdzie i jak, tylko gna przed siebie naoślep i żadna siła nie może tego idjoty zatrzymać, czy skierować gdzie należy. Wpadliśmy raz do bagnistego stawu i omal obaj nie utonęli, bo mnie wciągnął przy ratowaniu. Innym razem zwalił się na niewinnej przeszkodzie i obaj straciliśmy przytomność. Nic nie wiem jak długo leżeliśmy w braterskim uścisku obok siebie — wiem tylko że kiedy odzyskałem zmysły i zobaczyłem habetę leżącą obok mnie jak trup, pomyślałem: zabiła się cholera!... Ale gdzie tam! Potrząsnąłem mu łeb i odrazu się zerwał. I dotąd jeszcze nie wiem, dlaczegośmy zrulowali i dlaczego obaj zemdleli, bo przecież nic się nam nie stało