Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwili, że broniąc jakiejś tezy, trzeba ją obronić, więc w dyskusji użyłem nieco namacalnego argumentu, mianowicie cisnąłem paką niesionych książek księdzu rektorowi w żołądek. Żołądek księdza rektora nie był właściwie moim celem, ale jego dość wypukła linja znajdowała się akurat na linji mego rzutu — czy jestem temu winien? Gdybym był mniejszy, trafiłby w podłogę a gdyby większy, książki przeleciałyby nad tonzurą księdza rektora i nie byłoby żadnego kramu. Jasne i proste zagadnienie natury balistycznej, ale nie penitencjarnej.
Ksiądz rektor jednak inaczej się zapatrywał na topograficzny i balistyczny przebieg incydentu — upierał się przy żołądku i zadepeszował, jak rzekłem, po ojca. Tyle pamiętam z Chyrowa. No i o tych pannach. Miałem je odnaleźć, te mądre i te głupie, te sprytne i te idjotyczne — znacznie później — w koniach.
Po biografji Izy, wielkie damy, o niebywałej inteligencji i grandezzy, niemającej równej sobie, o sercu nieustraszonem i chrobrem — przyjdzie mi teraz mówić o skończonym hebesie.
W roku 1913 pokazano mi w krytej rajtszuli 9 pułku dragonów w Żółkwi, konia pełnej krwi: WIEHEIST. Widzę, że rusza się dobrze — dwa wyścigi jakieś ma wygrane za sobą — tanio za niego żądają, więc myślę: od przybytku głowa nie boli i — kupiłem go. Teraz dopiero miała mnie rozboleć głowa! Takiej łamagi, takiego hebesa,