Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chowski. Po paru dniach spotykam jego furmana w mieście, więc pytam:
— Macieju, no i jakże się sprawuje Wieheisst?
— Dobrze, proszę łaski pana dziedzica, tylko, że u nas to cały szpital bez niego. Pan leży potłuczony, panicz leży pobity i chłopak jeden w stajni pogryziony na rzeszoto. Za każdym razem com go osiodłał, koń wracał z pola przez panów, a nawet przez siodła, zdarzało się, bo popręgi popękali.
— W imię Ojca i Syna!... A co robicie z koniem teraz? — śmieje się.
— Konia panie dziedzicu tośmy zamknęli do okratowanego boksa po buhaju, w oborze i bez wierzch rzucamy mu siano. Nikt do niego nie wlezie, za żadne pieniądze, a starszy pan to nawet mówi, że do obory nie wejdzie...
I byłby miał nieszczęsny debiutant-dziedzic do sądnego dnia tą zamurowaną w oborze Aldonę, gdyby nie wojna, wybawicielka ludów. Wobec jej groźnego widma, zbladło nawet widmo Wieheissta- Kupił go jakiś oficerzyna austriacki i ruszył na wojnę. Śmiem wątpić, czy dużo na tej łamadze wywojował — a nawet przestaję się dziwić, że djabli wzięli Austrję.


X. ICH CESARSKIE MOŚCIE, GEMAJNY I PROSIĘTA

A więc są i takie głupie konie, że żaden kunszt jeździecki, żaden fortel z nimi nie „chyci“ — ale