Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wokalnym w przemyskim szpitalu — udałem się ufnie do ich złoczowskiego szpitala, położonego o kilometr za miastem.
Chytrze im przypomniawszy, że ratowałem Zgromadzenie tu i ówdzie mąką z mego młyna i kartoflami, co wvmagałoby... ewentualnego rewanżu — poprosiłem o przechowanie Izy. Przynajmniej Izy. Najpierw zakonniczki przeżegnały się, a potem zgodziły, a nawet same wyścieliły plandekami i dywanami (dla zagłuszenia kopyt), jeden pokój na I piętrze, na oddziale epidemicznym, chwilowo pustym.
Późną i ciemną nocą, ruszyłem en carrière na Izie do Złoczowa. Tknęło mnie coś w połowie drogi — obejrzałem się — a za mną, w odległości 200 — 300 metrów... kozacy! Śledzą — niema co! Niewyraźnie mi się zrobiło, bo przestrzeń 5 kilometrów do Złoczowa była zbyt krótką, aby ich należycie zdystansować, tembardziej, że przez miasto nie sposób rypać galopem. Bywało, że i przez miasto ongiś rypało się galopem, stroną niebrukowaną — bywało, że kłusakami amerykańskimi gnało się aż iskry leciały i wjeżdżało przez ogromne szyby wystawowe (podniesione latem) wprost do kawiarni, gdzie konie dostawały cukru, a ja koniaku, i ruszało się w dalszą drogę. Ale teraz przecież chodziło o zatajenie Izy, a nie o zwrócenie na nią uwagi całego miasta. Bo można sobie wyobrazić, co by było, gdybym tem tempem przegnał środ-