Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem miasta ku szpitalowi, a za mną dońskie kozaki.
Miałem jeszcze jedną drogę, lecz ta była prawie niedoprzebycia, szczególnie w noc ciemną: dwie stare rozwalone cegielnie, z jarami, pieczarami, zwałami kamieni — dalej bagno — potem, dość szeroko tu płynąca Złoczówka, bardzo błotnista i znowu bagno. Od czegóż jednak sokole oczy, sarnie nogi i mądrość mojej Izy? Poklepałem ją po szyi: no Izuniu! próbujemy! nie damy się...
Nie daliśmy się. Wyścig ostatni w życiu rozegrała Iza tak, jak tylko ona jedna na świecie potrafiła: przebiegła wertepy starych cegielni, przefrunęła bagno, przeskoczyła lekko rzekę... Kozacy stanęli bezradnie i nie próbowali nawet nas ścigać. Goniły mnie tylko chwilę ich soczyste przekleństwa, kwestjonujące cześć całej linji żeńskiej mego rodu oraz rodu mojej kobyły, a my tymczasem, wpadliśmy, ona i ja, cwałem na podwórze szpitala. Cicho wprowadziłem Izę na kurytarz, a następnie schodami na I piętro.
Jakaż Anna Pawłowna potrafiła tak wchodzić, jak ona, po schodach? Chyba ten pełnej krwi Koheylańczyk biały, którego przywiózł z Arabji hr. Juljusz Dzieduszycki i którego brał ze sobą do resursowej loży na pierwsze piętro, do teatru lwowskiego — ot pan!!!
Dwa tygodnie siedziała tam Iza zamknięta, zachowująca się jak markiza w buduarze, cicho i bezszelestnie, jakby rozumiała o co chodzi.