Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cjanta i jak w dym, do swego kuzyna (oni wszyscy kuzynowie) do piwnicy, renomowanej widocznie jako reduta niedozdobycia. Za nim puścił się w pogoń policjant jeden i drugi i nagle wszystko zamarło w zdumieniu. W piwnicy stało osiem koni...
Kiedy mnie o tem zameldowano, skląłem Icka Cynamona do czterdziestego pokolenia, a trzeba wiedzieć, że od wszystkich przechodzących przez moje terytorja armji, czerpałem co miały najlepszego, mianowicie kolekcję wyzwisk, od których włosy stawały na głowie. Stanęły też włosy na głowie żydkom, ale cóż trzeba było iść do komandira i tłumaczyć się. Zablagowałem go Giermańcami, przed którymi schowałem konie. Czy uwierzył? nie mam pojęcia, ale dobroduszne pijaczysko oddało mi konie. Gorzej było z essaułem, któremu musiałem nieprzyjemnie się wyłgiwać. Całe szczęście, że srodze, (jak twierdził), zmartwiony klęskami armji rosyjskiej, pił za czterech i rzadko kiedy rozumiał co się do niego mówi. Jeździł tylko powozem, bo z konia leciał — a na ławeczce przedniej sadzał kozaka z harmonijką.
I tak rżnęli Kamarińskawo, giermańcom na pohybel.
W każdym razie niebezpieczeństwo z Izą nie minęło, owszem zaostrzyło się. Mnie więc, że mogłem się oko w oko spotkać z tą świątobliwą i niemuzykalną zakonniczką Szarytką, którą tak zgorszyłem przed dwoma laty swoim repertuarem