Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiązywali nogi i zakonniczka kapnęła mi na nos chloroformu, jak panience, poczem z trjumfem oświadczyła lekarzowi, że już. Energicznie odrzekłem, że wcale nie już. Nie śpię. Wtedy szatan podszepnął zakonniczce, ku własnej jej zgubie pomysł, aby mi kazała śpiewać.
Śpiewać to śpiewać. Myślałem długo co wybrać, aby z mego małocenzuralnego repertuaru zaprodukować coś, od czegoby szlag na miejscu nie trafił osobę duchowną. Wybór był trudny — ale ostatecznie, najpiękniejszym barytonem, zaczynam najskromniejszą moją pieśń:

A kiedy nie potrafisz,
to nie pchaj się na afisz...

Źle. Coś brzękło, dźwiękło i zakonniczka chlupnęła mi gniewnie z pół litra chloroformu na nos. Zachłysnąłem się i próbuję z innej beczki:

Moja lubka, daj mi dziubka...

Jeszcze gorzej. Nie wiem dlaczego, ale znowu się nie podobał ten śliczny skądinąd refren, bo zakonniczka zgrzytnęła zębami i lunęła taką porcję narkotyku, że słońby wyzionął ducha. Zamroczyło mnie na chwilę, ale, myślę sobie wcale przytomnie: może w obcym języku wypadnie produkcja znośniej? bo to zakonniczka słów nie zrozumie, a upoi ją wdzięczna melodja i wszystko