Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

będzie w porządku. Inaczej mnie dusza pobożna zadusi. Walę więc z przejęciem, że Kiepura siadł by z zadrości na podłogę, jako że te tenory są zawistne:

Zaszoł studjent w publicznyj dom...

Koniec świata!!! Coś aż jęknęło za mną i tym razem zalała mnie fala eteru, tak dokumentnie, że zaniemówiłem na amen. Dwie i pół godziny trwało zestawienie ręki, w ramieniu i w łokciu. Na drugi dzień, obarczony przestrogami lekarza aby leżeć najmniej ze dwa tygodnie, spokojnie, i żegnany złowrogiemi spojrzeniami SS. Szarytek, których nawet suta zapłata z mojej strony nie przebłagała i którym niech Bóg przebaczy, że się na moim talencie śpiewackim nie poznały — czmychnąłem ze szpitala. (Pewnie do dziś w rocznicę kropią tam po mnie salę operacyjną święconą wodą...).
Na trzeci dzień, z ręką na temblaku, poprowadziłem Mitzi na tą samą przeszkodę, zaś wieczorem tańczyłem na balu. Rękę mi zestawiono dobrze, ale w fechtunku, w strzelaniu z pistoletu, czy nawet z bata, robi mi ona stale nieprzyjemne siurpryzy: potrafi najniespodziewaniej wyskoczyć z zawiasów, sprawiając ból niedowytrzymania. Miałem później kilka pojedynków w życiu, na pałasze i zawsze szczęśliwie posiekałem moich przeciwników, ale — gdyby oni