Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na torze publicznym jednak, nigdy i za nic. Tłumy — banty — muzyka — przypominały jej zapewne ów fatalny wiedeński upadek. Przy pierwszej przeszkodzie tedy, zacinała się, oczy i nogi stawały jej w słup, nie było siły, któraby ją zmusiła do skoku. W terenie zaś powtarzam, była jak zegarek — niezmieniała tempa, równa, biorąca wszystko gładko, z precyzją wprost niesamowitą. To co dla innych koni wydawałoby się trudnym popisem cyrkowym, dla niej było zabawką: np. przeskakiwanie spotykanych w polu fur chłopskich — co stale uprawiałem. Prawie, że śpiąc w siodle, można to było robić i tak samo galopować — a było na czem siedzieć! Mierzyła 178 ctm.
Zarozumiały na punkcie swojej znajomości psychologji końskiej, spróbowałem po pewnym czasie wziąć Mitzi na tor publiczny i — pierwszy raz w życiu zawiodła mnie moja wiara. Mitzi, skacząca u mnie na wsi 2.06 mtr. — odmówiła skoku przy przeszkodzie, liczącej zaledwie 1.20 metr. i — nietylko odmówiła, ale buchnęła na barjery jak obłąkana, zrobiła z nich marmeladę i runęła między publiczność, z oczami, wylazłemi z orbit i ogonem wirującym jak korbka od aparatu kinematograficznego. Nie było sposobu. I widocznie należało do jej niewzruszonych zasad, pomścić na jakimś jeźdźcu swoją porażkę, bo tak jak niegdyś na niefortunnym bankierze, tak teraz zemściła się na mnie. Na pierwszej przeszkodzie na wsi, przeszkodzie którąśmy setki razy brali śpiewająco —