Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąc w nas zachwyt. Gdyby to było dziś, przypomniałbym sobie słowa gen. Wieniawy-Długoszowskiego, który z najgłębszem przekonaniem oświadczył raz „że dla flaszki tokaju, dla ciastka z kremem i rudej dziewczyny bez piegów, każde świństwo można zrobić...“.
Myśmy zrobili gorzej. Roman, chcąc się znaleźć bliżej ideału, wlazł na sztachety, okalające pomnik, a wkońcu, ponieważ i to było mu jeszcze zbyt wielkim od ukochanej dystansem (czy było się kiedy dostatecznie blisko ukochanej?), więc wgramolił się na sam pomnik, coraz wdzięczniej fałszując na gitarze, przy akompaniamencie naszych barytonów. W chwili najwyższego uczuciowego napięcia. przerywanego naszczekiwaniem Kajtusia, w dyskretnej wymianie znaków z panną Gretą, Staś Kościszewski zakrzyknął:
— Uwaga! „Silny“ idzie.
Istotnie szedł „silny“ od bocznej ulicy ku domowi, aż ziemia dudniała. Panienka zatrzasnęła okne, a myśmy dali susa przez sztachety, tylko ja się zaplątałem, chcąc pomóc Romanowi, siedzącemu pod niebem na cokole. Przy zeskakiwaniu zostawił niezdara na szczycie pomnika swoją umbrę i pikowaną kołdrę, ja zaś zgubiłem elegancką pelerynę mojej gospodyni, turkusowego koloru w paski. Po tych to rekwizytach, wpadła policja z łatwością na nasz ślad. A zresztą, żeby i żadnych rekwizytów nie było, i tak byliby nas podejrzewali.