Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czoszki na kończynach strzelistych i pewnych. Zresztą cała złotowłosa. Urodziła się w Czaplach Małych, a potem przeszła do Czapli Wielkich, ponoś na p. Popielowe łąki, na tłusty, ciężki owies, na chleb w soli tęgo maczany i cukier w kostki. Nie żałowano jej! Konie były tam kochane, pieszczone, panieńskie rączki je głaskały — delikatni i sprawni jeźdźcy ujeżdżali. Mocna była, muskularna, wytrzymała i łagodna, choć nie najwyższej klasy.
Kończyła właśnie rok piąty — sierpień się zaczął, pamiętny sierpień 1914 roku. Pola były tak złote, że jej, kasztanki o złotej maści, prawie nie widać była na zżętym łanie. Trochę się dziwowała co jest, że niema o tej porze kawalkad, niema polowań z chartami, że ludzie jacyś zafrasowani, markotni, wystraszeni. I nagle wyruszyła kawalkada konna i ona — (nareszcie!) jedenaście wiorst do Miechowa. Był to wczesny sierpniowy dzień. Coś nieprawdopodobnego się działo na drogach i szosach. Ludzie, wozy, bydło — tu i owdzie pojedyńcze strzały, a w Miechowie pełno obcych — jakieś szare mundury dość nędzne, jakiś ruch i — wesołość. Klaczka odczuła, że wróciła radość, że tu przynajmniej ludzie nie są markotni i zestrachani. Chwała Bogu — wesołość.
Zarżała więc sobie i innym na kuraż i wtedy marsowe czyjeś oczy na nią spojrzały przelotem, poraz pierwszy. Potem coś ludzie mówili, coś rozpowiadali — wreszcie poczuła klaczka że ją prze-