Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siodłują, i że ją młode jakieś, miłe, obce, a niby bardzo swoje ręce biorą przy pysku za cugle. I znowu dojrzał a patrzące na nią spod gęstych brwi marsowe oczy. (Konie doskonale odczuwają spojrzenie ludzkie, ich wagę, lub znaczenie). Tymczasem ktoś rzekł:
— Podajcie mi, obywatelu, kasztankę...
Odtąd więc nazywała się KASZTANKĄ. Odtąd była Jego koniem, marsowych oczu własnością. Rżnęła do Kielc — wkraczała dumnie do N. Sącza, była pod Łowczówkiem, nad Nidą, pod Konarami, Jastkowem. Na wołyńskich, uciążliwych drogach naderwała sobie ścięgno i zaczęła utykać, lecz przeszła wszystkie Kostiuchnówki, Polskie Góry, Kamieniuchy. Od czasu do czasu, ręka łagodna i zarazem silna klepała ją w kłusie po szyi — czasem marsowe oczy były tak zamyślone, że ona wybierała drogę, ona kopytami próbowała dogodnych przejść i wytrzymałości mostów, ona w noce czarne wypatrywała odpowiedni szlak, bo przecież wciąż i zawsze byli na przedzie.
Słuchowo znała wszystkie pułki — rozeznawała zdaleka głuchy łoskot maszerującej piechoty druzgoczący stuk artylerji — lekki galop konnicy — obojętna była na strzały pojedyńcze i na działa — cóż!? jeżeli się marsowe oczy nie boją, to dlaczegóżby ona miała się bać? Jego rzecz nie jej. Tylko zmyślnie strzygła uszami, aby dać znać marsowym oczom, że nie jest tępą kłodą, że rozumie, ale jest spokojna, bo im ufa. („Kasztankę“ zarekwirował dla Legjonów p. Z. Protassewicz).