Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nuuuuooooo! i znowu słyszę za sobą desperackie:
— Hola!!! hola... i łup, łup, galopuje jakiś huragan, lecz nie mija nas nikt. Wreszcie słyszę stłumiony głos jadącego ze mną Heinricha:
— Już wszyscy odpadli, prócz Lesia Dydyńskiego...
Rżnę na całego, nie oglądając się, ale ogląda się Heinrich.
— Znowu Dydyńskiemu klacze zgalopowały...
Nareszcie Heinrich:
— Uff... zwalniaj, warjacie! Za nami niema już nikogo.
I — z szumem, z głuchym, miarowym, trjumfującym łoskotem kopyt, przyjeżdżam do mety pierwszy — ja, moimi skromnymi jukierami! o 50 metrów przed niezwyciężonemi dotąd, pełnej krwi amerykankami, chlubami trottingu, bez treningu!!!
Wziąłem pierwszą nagrodę. Tyle co Nobla. Zgłupieli wszyscy i widzowie i sędziowie, nie wyłączając mnie samego, tylko stary Jędrzej objął szyję Eleganta i oświadczył z najgłębszą powagą i przekonaniem:
— Zawsze mówiłem, że niema lepszych od was i że tamte mogą was w d... pocałować.