Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dobrodziej, staremu, obieca, że jej w obce złe ręce nieda i nie pozwoli nikomu skrzywdzić…
Uściskaliśmy się znowu i niejedną lampeczkę wina za zdrowie Lalki wypili, ale sądzone było z Lalką inaczej. I skrzywdzili ją i w obce ręce poszła.
Tymczasem odesłałem ją koleją wraz z transportem koni na drugi mój majątek Strutyn, leżący pod Złoczowem. W dwa dni przyjeżdżam tam na dworzec sam i pytam furmana, jak transport doszedł? Po rzadkiej minie Michała poznaję, że nie wszystko w porządku. A że Lalka była mi oczkiem w głowie, pytam zaraz z trwogą o Łalkę.
— Wszystko dobrze, panie dziedzicu, ino z Lalką źle. Jak przyszła — wzięła się wąchać. Powąchała nowe stajnie, nowych ludzi, nowe boksy i — po…szła! Tyleśmy ją widzieli! Nie chce wrócić. Gania od dwóch dni po lesie, po polach, podchodzimy do niej, ale nie da się zbliżyć. Ani do cukru ani do jabłek, ani do Erosa nawet. Niespodobało się jej i koniec.
Każę z dworca wprost jechać na łąki, względnie do lasu. Może będzie koło leśniczówki, gdzie ją ponoś raz widzieli? Istotnie jest, Zdaleka widzę jej drobny, nerwowy, suchy korpusik i śliczną głowę z łysiną, nachyloną ku trawie Wstałem na breku i krzyknąłem:
— Lalka…
Obejrzała się, zastrzygła uszami, namyśliła się i pięknym, krótkim galopem podbiegła do mnie