Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i już za moim głosem, spokojnie, przyszła na nową siedzibę do niezaaprobowanej stajni. Teraz ją zaaprobowała, rozgościła się i znowu, jak w Łobozwi, hulała z psami i końmi. Rozkochani w niej byli moi sąsiedzi. Jeden z nich, Leon Kopczyński ze Suszczyna, zaczął mi perswadować, że stada nie prowadzę, że szkoda takiej cudownej klaczy nie wziąć na matkę, że to napewno jakaś skradziona na Węgrzech przez żydków dobra krew i — póty tłumaczył, póty molestował aż — oddałem mu Lalkę, z tem, że będzie jej jak u mnie: wolność zupełna, ludzkie obchodzenie i placet na wszystkie pomysły i kaprysy.
Wiedziałem, że Leon Kopczyński dotrzyma, zresztą często do niego dojeżdżałem. Lalce było jak w niebie — ale wybuchła wojna. Wojna zabija ludzi, wojna zabija konie. Cóż dopiero takie filigrany, takie pajęczynki, takie cuda z nerwów, inteligencji, wrażliwości i muskułów jak Lalka?!?
Toteż pierwszy patrol rosyjski ją porwał i nikt się już nie dowiedział, jaki kozak strzelił jej w ślimaczny łeb,między śliczne sarnie oczy,bo że tak się stało,nie ulega wątpliwości.Lalka do końca nie znosiła innego jeźdźca prócz mnie(bo nawet Kopczyńskiego zrzucała)i nie umiała chodzić ani kłusem,ani stępa.Bezprzestanny galop wyścigowy,i stawanie dęba,nie mogły się podobać kozakowi — a może ją rzucił gdzieś między pobojowiskami?