Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi na wierzchu, nie czyniąc jednak nigdy najmniejszej krzywdy człowiekowi.
Z czasem stała się Lalka ukochaniem wszystkich we dworze — swoich państwa, służby, dzieci, swoich towarzyszy stajennych, a co najciekawsze, całej sfory psów, od foxterrierów, aż po charty i kundysy. Pełno jej było wszędzie, łaziła po schodach, po pokojach, żebrząc nóżką o cukier i chleb. Mówią, że zwierzęta tem się różnią od człowieka, że nie znają śmiechu i uśmiechu. Nieprawda — bo Lalka była cała śmiechem, uśmiechem i radością.
Ledwo wyżebrała cukier, gnała do psów na zabawę. Nieraz dokuczyły jej, uszczypnęły w śliczną pęcinkę, w atłasowe nozdrza — Lalka darowywała wszystko, byle się bawić, byle się gonić, byle prowadzić sforę na łąki i w las. Dziwnego tego stworzenia, nikt nie potrafił nie lubić. Nawet piekielnica MITZI, która waliła w śmierć wszystkie konie i gryzła jak tygrys — która miała już na sumieniu niejednego woziwodę, zatłuczonego w domu, lub w raidzie na popasach i wszystkie zresztą moje poharatane kości — nawet ta piekielnica była dla Lalki łaskawą.
Lalka mogła wchodzić do jej boksu, niedostępnego dla nikogo — i wtedy odnosiło się wrażenie, że MITZI cieszy się i bawi Lalką, jak dobry, silny, wyrozumiały człowiek dzieckiem, ufnem i naiwnem. A z innemi końmi, zwłaszcza z folblutem Erosem, była przyjaźń nieograniczona. Raz w cza-