Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

która woła o ratunek, bez namysłu zdecydowałem się ją kupić. Wypłaciłem 70 koron gotówką i ku oburzeniu starego mego furmana Jędrzeja — przyzwyczajonego zresztą nie do takich moich końskich wybryków — kazałem ją odesłać do Łobozwy, do siebie.
Skudłaczone „Coś“ zostało nazwane LALKĄ, może banalnie, ale doprawdy nie było na świecie żywej, ani sfabrykowanej lalki, równie słusznie noszącej tą nazwę co ona, klaczka niesamowita niewiadomego pochodzenia. Opiekowaliśmy się nią jak małem, chorem psychicznie dzieckiem i po kilkunastu dniach Lalka zaczęła się uspokajać. Znając i ceniąc duszę zwierzęcia, dałem jej przedewszystkiem wolność bezwzględną, do tego stopnia, że boks jej był stale otwarty. Mogła sobie wchodzić i wychodzić ze stajni ile zechciała. Odrazu wyczułem, że ona nieznosi zamknięcia.
Ale ona jeszcze wiele innych rzeczy nieznosiła. Naprzykład zamiatania stajni, albo czyszczenia nieznośnej, łaskotliwej i kwiczącej irlenderki MITZI. Ledwo zaczynało się zamiatanie stajni, lub ledwo kwikła MITZI, już Lalki nie było. Po dobrej godzinie wracała, że tak powiem, na palcach do stajni, strzygąc oczami i patrząc mądremi, wprost ludzkiemi oczami: zali nieszczęście minęło? — zali miotły przestały się szastać, a źli ludzie dręczyć MITZI? Jeżeli tak, to wracała spokojnie do boksu. Pozwalała się czyścić, ale drżąc jak w febrze, z uszami położonemi, z ocza-