Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sie bardzo śnieżnej zimy, wybiegła Lalka ze stajni, prowadząc za sobą swój dwór, t. j. Erosa i sforę psów. Poszły w las. Nigdy nie były w paddokach, tylko ganiały gdzie chciały i nikt na folwarku nie zwracał uwagi, gdy tej bandy brakowało
Dobrane towarzystwo i tym razem znikło za (podkarpackiemi) pagórkami bez śladu, ale po jakimś czasie widzę, że wraca Lalka sama. Zauważyłem, że wpada do boksu i wypada, cała jakaś roztrzęsiona, z oczami w słup. Zatrzymuje się, jakby bezradna i cwałem, oglądając się ciągle wstecz na nas, leci w świat spowrotem, całem zachowaniem swojem wołając nas na ratunek.
— Coś musiało się stać!… — mówię do furmanów. — Napewno coś się stało Erosowi, bo bez niego nie byłaby Lalka wracała. No i psów także nie widać…
Wbiegamy pędem na płaskowzgórze i widzimy obraz, jakiego już nigdy w życiu oglądać nie miałem. Oto w zaspie śnieżnej, głębokiej, leży zmordowany, wystraszony EROS — wokół niego siedzą zziajane psy, ochrypłe od naszczekiwania, a nad tem pobojowiskiem Matka Gracchów: Lalka, przerażona, wpatrzona bez tchu w ginącego jej zdaniem, przyjaciela.
Szybko pomogliśmy Erosowi wydobyć się z opresji, a Lalka wtedy, jakby dostała bzika. Jak starsza siostra pocieszająca brata po niemiłym wypadku i dziękująca ludziom, że głupiemu dziecku,