Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

koju pajęczyny i śmiecie i doprowadza do czarnej rozpaczy swoją panią, która musi ponawiać kąpiel ad infinitum.
Ani rusz tego zrozumieć nie może Rodzynka, że jej gra w ciuciubabkę przedłuża tylko okrutny i bezlitosny proces i podnieca straszliwy żal, wobec odkrycia, że jej pani niema serca za grosz. Nie mieści się pojęcie „serca“ w sąsiedztwie wody, balijki, mydła i prześcieradła — na złość więc, z całą premedytacją, idzie po kąpieli Rodzynka na łóżko pani, na jej poduszkę, na kapę i otrząsa się skrupulatnie z wody, aby wszystko było naokół mokre, stół, książki, gazety, łóżko, dywan, obraz i ponura św. Barbara.
— Macie skoroście chcieli…
Potem zasypia Rodzynka z żalu i zmęczenia i rano budzi się, rozkoszna, strzępiasta, puszysta, w świetnym humorze, ogoneczkiem niewidzialnym kręcąc, tak że tańcuje rumbę cały jej zadeczek.
Rodzynka jest gościnna, ale także tylko pewne punkty ceremoniału z przyjmowaniem gości, są jej miłe. Gość przychodzi i siedzi, rzecz obojętna. Niech siedzi, niech zawadza, niech je, niech gada, niech dymi. Całe wytężenie Rodzynki jest skoncentrowane na moment pożegnania. Gość bierze panią za rękę — wtedy jeden skok i Rodzynka daje znać, że czuwa. Nad czem?!? Bóg raczy wiedzieć. Nad cnotą swojej pani? czy nad