Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwracał się ku północy, drugi ku południu, trzeci ku wschodowi, czwarty ku zachodowi.
Ale było jasno i słoneczko świeciło pięknie.
Paweł zbudził się wypoczęty, trochę snem pokrzepiony i dobrej myśli — choć prawdę mówiąc, przez cały czas choroby też pogody umysłu nie tracił. Wypiwszy z nabożeństwem filiżankę rosołu z kury, którą Anna z wielkim bólem serca dla niego zabiła na skutek nalegań i wyrzutów Tomasza, poprosił, żeby go pielęgniarka umyła i uczesała, bo sam ruszać się jeszcze nie mógł, poczem zażądał, aby się cała rodzina przy nim zebrała.
Przyszli strwożeni niemało, bojąc się, czy takt nie myśli umierać, bo był bardzo biedny, ale on patrzył na nich pogodnie, a w głębokich jego oczach znowu tliły zwykłe, dobrotliwe iskierki. Żałował tylko, że się sam ogolić nie może, bo golenie syna nie trafiało mu do przekonania.
— Słyszeliście wczoraj muzykę? — zapytał, kiedy wszyscy usiedli.
— Jo! Grali zaproszonym na wesele.
— On ją sobie bierze, choć ona ma czteroletnie dziecko.
— Wdowa! — wtrąciła domyślnie neńka.
— Jo! A z Nastazją co było? Całe życie poszło przez głupstwo na marne.
— Jo! — przyświadczył Bernard.
— Słuchajcie! — zaczął stary poważnie. — Ja byłem ciężko chory, byłem zaopatrzony na śmierć, ci którym ja coś przewiniłem, przebaczyli mnie, a tym którzy mnie przewinili, przebaczyłem ja. Jaka będzie z tem boska wola, co Bóg z tem zrobi, tego nie wiem, ale tak jest.
Słuchali go w nabożnem milczeniu.
Stary chwilę odpoczął, a potem mówił dalej:
— To mnie tylko bolało, że nie mogę sprawić tego, żeby krzywda, którą mój syn bliźniej swej wyrządził,

287