Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wała. Gdy przyszedł kryzys, Anna, która tej nocy pielęgniarkę zastępowała, obiecawszy ją zbudzić w razie potrzeby, z nieśmiałości i czci dla świętej osoby nie zbudziła jej, mimo że chory całą noc bardzo się męczył. Po kryzysie nie czuł się dobrze. Znowu przyszło kłucie w boku, zadyszka.
Wielkanoc minęła dawno, a stary wciąż pasował się z chorobą. Nie mówił już nic, tylko myślał.
Gdy tak leżał, pewnego cichego wieczora, na placu przed kościołem zaczęła grać muzyka rybacka.
Chory uśmiechnął się.
Domyślił się odrazu, że to serenada, jaką zwykle w przeddzień ślubu grywano dla większej ery przed domami gości zaproszonych na wesele...
— Kto się żeni, Etta?
— Paweł Kąkol.
— Ze Stefą?
— Jo!
Była to wdowa z czteroletnią córeczką. Mąż jej, jadąc batem do Gdańska podczas burzy, utonął.
Muzyka skończyła swój popis przed jednym domem i zaczęła grać przed drugim. Muzykanci grali każdy dla siebie, fałszywie, zato z głębokiem, tkliwem uczuciem. Pełna słodyczy dysharmonja rzewnie brzmiała w ciszy wieczornej, przy zgodnym rytmie jaskrawo wyszczególniając różnice w zdolnościach, umiejętności i temperamencie muzykantów.
— Ta muzyka jest taka sama jak i wioska! — przyszło naraz na myśl choremu. — Każdy gra inaczej, jak umie i jak rozumie najlepiej, bo złego nikt tu nie chce. Kłótnie czasem są — ale zresztą wszyscy idą zgodnie razem.
Rozrzewniła go ta myśl.
Tej nocy spał spokojnie.
Zbudził go rano szum wichru. Nie potrzebował zaglądać w okno, aby się przekonać, z której strony wieje. Dom jego zbudowany był tak, że jeden kant izby

286