Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak tedy to wszystko przeciągało przez wioskę powoli, ze śpiewami i śmiechem, owiane ostrą, dławiącą wonią perfum i tytoniu, bo prawie każda pani paliła. Młodzi chłopcy szli pobrzękując na gitarach, młode panny śmiały się głośno, a czasem nuciły coś fałszywie, lecz wdzięcznie. Z niektórych domów dolatywały echa rozmów prowadzonych podniesionym głosem, wszystkie gospodynie leciały z nóg i coraz mniej już zaczynały rozumieć po polsku. Niektóre z nich, od czwartej rano na nogach i przez cały dzień chcące zrozumieć, czego się od nich żąda — wybuchały płaczem, i schroniwszy się w jakiś kąt, najczęściej w chlewie lub na stryszku, żałośnie biadały po kaszubsku na swą opłakaną dolę.
„Oby się to raz już skończyło!” Pełni współczucia mężowie pocieszali je zcicha i dodawali im odwagi, ale poradzić nic nie umieli, bo także nie rozumieli, czego goście właściwie chcą. I gdybyż to jeszcze byli ludzie źli — ale gdzie tam! Wszyscy byli dobrzy i wdzięczni za kawałek dachu nad głową i łyżkę strawy, chcieli tylko morza, morza i morza, które wychwalali i o którem wciąż mówili — a doch w lecie niema w wodzie nic do widzenia, bo woda jest próżna! — i to wszystko było kochane państwo, ale dziwne i trudne do zrozumienia.
Tak tedy Edward Kunsztowny stał, pykając na zimno swą starą fajeczkę, której cybuszek grał i świszczał nigdy nie wysychającym, gorzkim, brunatnym soczkiem. Tak sobie stał, w fajeczkę dmuchał i przyglądał się niezrozumiałej procesji letników. Byli to niewątpliwie ludzie żywi z krwi i kości, ale Edward patrzył na nich nie inaczej, jak na duchy czy widma — bo któż może wiedzieć, co to za tacy, skąd są i dokąd znowu wrócą? Nie, tego nikt nie wie i wiedzieć nie będzie. Ale płacą. To jest ta nasza Polska kochana, za Niemców tu letników nie było, nikt nawet nie zaglądał, chyba tylko prokurator, a teraz nam Mat-

18