Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ze wszystkich kominów szły prosto w niebo różowe dymy.
Tu i owdzie przed domami panowie w kamizelkach, ze schowanej pod stołem butli delikatnie pociągając, grali w karty, czerwoni mimo wieczornego chłodku. Gdzie niegdzie zapędzono do chlewów oporniejsze krowy. Spłoszone przez małego głupiego psa stado rudych i brudnych baranów pogalopowało przez wioskę. Dwoje małych dzieci biegło, wlokąc za sobą po piasku nie mogące dotrzymać im kroku małe bobo, które, wrzeszcząc wniebogłosy, starało się jak najwyżej utrzymać kromkę chleba z masłem, aby się nie zawalała. Przechodziły kobiety z wiadrami pełnemi wody lub z workami piasku.
To było w porządku. To było zrozumiałe i naturalne.
Ale potem rozpoczęła się procesja letników, wracających na kolację. Szły dziwnie ubrane panie w jaskrawych chustkach lub czepkach, ze złotemi pierścieniami i bransoletami na rękach, a niektóre miały nawet zęby złote. Oczy im świeciły, jakby je miały od jubilera, mówiły głośno, śmiejąc się i prawie śpiewając, a wszystkie były okrutnie uradowane. Szły z niemi dzieci, już senne i ledwie trzymające się na nogach, opalone, z czerwonemi jagodami i bzykające grymaśnie rozespanym głosem. Szli panowie, o których Edward Kunsztowny wiedział, że są lub byli albo będą ministrami i wogóle wielkimi urzędownikami. Nie wątpił, że są bardzo mądrzy, ale musieli być też i bardzo skromni, bo choć nieraz z nimi rozmawiał — tej mądrości dopatrzyć się nie mógł. Żaden z nich nie wiedział co to „nete” albo „tokle”, żaden z nich nie słyszał nawet o „cezie”. Kobiety myślały, że węgorze to żmije i gryzą — dość na tem, że Edward Kunsztowny wolał w mądrość państwa wierzyć na słowo, niż się o niej przekonywać — bo jest to możliwe, żeby ludzie tacy bogaci nie byli mądrzy?

17