Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ście zapraszając solenizantki na obiad i zapowiadając im wielką niespodziankę na wieczór.
Strasznie trudną rzeczą było czekać do wieczora i dzień ten wlókł się w nieskończoność, ale się przecie skończył.
A wówczas, gdy czerwone promienie słońca zakrwawiły szafirowe niebo sokiem, jak mówiła złotowłosa Marysia — wiśniowym, zaś jej przyjaciółka — malinowym, gdy wogóle wieczór stał się tak cudowny, jak w teatrze, a woda na zatoce była, choć nie tak wonna, lecz równie złota jak rosół, u wybrzeża pojawiła się łódź żaglowa cała w kwiatach, zdobna w girlandy białych i czerwonych róż i w festony zieleni. Młody rybak, który łodzią kierował, wywiesił na niej dowcipnie białą banderę z czterema czerwonemi płonącemi sercami. Już poprzednio umieszczono na łodzi kosz z zimną kolacją i może jeszcze czemś zimnem, lecz przecie grzejącem. A potem do taktu przerażających pisków i chichotu wkroczyły na nią obie Marysie ze swymi Jankami, z których jeden niósł gitarę, drugi zaś mandolinę.
Pełna śmiechu, ukwiecona łódź wypłynęła na złote morze.

Czlowiecze, chodź!

Przespawszy się po południu na górze na sianie, Edward Kunsztowny obudził się nad wieczorem i napiwszy się kawy, wyszedł przed dom.
Była chwila spokoju, bo letnicy nie powrócili jeszcze na kolację, a żona Edwarda doiła krowę. W kuchni huczał pod blachą płomień i światełko już się paliło. Ale jeszcze było cicho.
Słońce już zaszło, tylko na zachodzie świeciła złoto-czerwona jaskrawa zorza. Na ametystowo-szafirowem niebie lśniła jasno jedna jedyna duża gwiazda.

16