Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Według naszych, lądowych pojęć — wielka bieda... Tylko, że to bardzo twardzi ludzie, wyspiarze... No, dobrze, że panie przyjechały!
Był ożywiony, wesoły.
— Tak dawno nie widziałem znajomej twarzy lądowej! — mówił. — Czasem bardzo mi ciężko... Tak by się chciało pójść do kawiarni, porozmawiać z kimś o najnowszej sztuce, o Mussolinim, o najnowszej gwieździe...
— Może pan każdej chwili przyjechać... Niech się pan z nami wybierze... Na parę tygodni, na kilka dni... Karnawał!
Potrząsnął przecząco głową.
— Nie! Nie pojadę. Boję się.
— Że mógłby pan tu już nie wrócić?
— Że mógłbym sobie do reszty ląd zbrzydzić... Jeszcze w dodatku karnawał!...
— Cóż to szkodzi, że ludzie się bawią!...
— Trzeba anielskiej cierpliwości, żeby z wami móc mówić!
— Pan niegrzeczny!
— Trudno. Nie mogę inaczej. Mówi pani, jak gdybyśmy oboje byli dziećmi. „Cóż to szkodzi, że ludzie się bawią!” Ładna zabawa! Przecież panią jeden taki występ kosztuje tysiąc złotych! Zabawa! Początek o godzinie dwunastej w nocy, kolacja o czwartej, za butelkę szampana płaci się tyle, ile tu przez miesiąc cała rodzina na utrzymanie nie wyda.
Pani Łucja przyglądała się Tomaszowi w milczeniu. Machinalnie wzięła ze stołu papierosa i zapaliła.
— Jeśli kogoś stać — odezwała się.
— Niema tak bogatego człowieka, którego byłoby stać na niemądre wydawanie pieniędzy! Nie na pieniądzach zależy! Niech pani wyda miljon na coś naprawdę mądrego, powiem, że to tanio. Wyobrazić sobie mądrego człowieka, któryby chciał stracić kilka dni życia na przygotowania, wydać kupę pieniędzy, nie po-

249