Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Na dancing!

Z końcem stycznia zjawiła się nagle pani Łucja. Przyjechała z delegacją, która przywiozła na półwysep podarunki gwiazdkowe dla dzieci rybackich i rybaczek — całych dwadzieścia centnarów.
— Ja wprawdzie w delegacjach jeździć nie lubię, bo to kłopot i krępujące — mówiła — ale skorzystałam ze sposobności, żeby pana odwiedzić. Ostatni list pański, choć bardzo miły, zaniepokoił mnie. Zaczęłam się obawiać, że pan zdziwaczeje na tem odludziu.
— Bardzo możliwe. Nie myślałem o tem! — przyznał szczerze Tomasz.
— Wygląda pan oryginalnie! Cóż za straszne buciory! Bez kołnierzyka, bez krawatki, à la Witos! To też niedobrze. Musi się pan jakoś ogarnąć. Pokażę panu siostrzeniczkę... Pan ją zna?
— Pannę Wandę? Bardzo miłe dziecko!
— To już dorosła panna! A jaka ładna, żeby pan wiedział! W tym pokoju było przyjemniej, jak ja tu mieszkałam... Zatoka zamarznięta, biała... Zolojka zdrowa?
Tomasz opowiadał, co wiedział o zmartwieniach starego Pawła i wogóle o biedzie panującej na Rybakach.
— Z głodu oni nie poginą — mówił — to pewne, bo umieją sobie radzić, są wytrzymali, a dawniej nieraz i gorzej bywało... Ale jest bardzo ciężko a najcięższe to osamotnienie... Zdaje się, jakby nikt o nich nie myślał, jakby zupełnie zdani byli na łaskę Opatrzności.
— Pan pisał — zaczęła pani Łucja z uśmiechem.
— Ależ oni mają prawo do pomocy!... W każdym razie to dobrze, że ktoś przyjechał, że ktoś tu zajrzał... Będą wiedzieli, że się o nich myśli, że się pamięta. Te biedne dzieci choć po jabłuszku dostaną... Tu dzieci zupełnie owoców nie widują...
— Takaż tu bieda?

248