Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyglądałem się grzebieniowi, tym łańcuchom górskim, narysowanym na piasku przez fale.
— Cóż w tem ciekawego? Ślad po fali, która była i odeszła!
— Dla ciebie! — rzekł z pewnym smutkiem w głosie Tomasz. — A dla mnie to pismo morza. Rozumiesz? Morze falami coś pisze na piasku, ja chodzę i patrzę i staram się odcyfrować... Ile razy wyjdę rano na strąd i przyglądam się tym dziwnym literom, zawsze ze wzruszeniem i ze smutkiem myślę o tem, iż leży tu przed nami wypisana na piasku opowieść morza o nocy, a my jej odczytać nie możemy!
— Tych hieroglifów nikt nie odczyta! — wtrącił Kułak, który słuchał uważnie.
— Dlaczego? — odparł Tomasz. — Ja odgadłem przynajmniej ich sens ogólny.
— Więc cóż ci morze pisze?
— Głębiny marzą o szczytach, fale noszą w swej piersi sen o górach. Tyle wyczytałem dotychczas, a to już przecież coś znaczy!
Oczy Kułaka zmiękły i pojawiło się w nich coś w rodzaju uśmiechu.
— Tak! — rzekł po chwili. — To jest coś. Rozumi się, tu dużo materjału na powiastki... Tak. Ale ty nie jesteś Andersenem, a powiastki — to za mało. Cóżeś tu jeszcze zdobył?
— Dużo! Pogodę, ciszę, spokój, myśl o Nieskończoności. —
— Ja nie myślę o Nieskończoności, to nie daje żadnego zysku! A zysk musi być zawsze i wszędzie — materjalny, czy moralny, wszystko jedno, co kto woli, ale musi być.
— Znajduję moralny!
Kułak roześmiał się i machnął dłonią w stronę morza.
— Tam — spokój? Tam panuje wieczny, nigdy nieustający ruch, nawet kiedy jest szpegelglada, to znaczy

123