Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nie szkodzi — pomyślał Kułak. — Wierzy mi, bo jestem jego dawnym kolegą. Grunt, że nie głupi i bary ma mocne, tylko rączki malutkie.
On sam pięści miał jak bochny, a w oczy patrzał zezem, bo nie lubiał, aby w nich czytano. Nie wierzył nikomu i gdziekolwiek był, wszędzie miał jakąś szufladę, jakiś schowek, który zamykał na klucz.
— Powiedz mi, poco ty tu siedzisz? — zapytał Tomasza.
— Mam przyczyny osobiste, a prócz tego chciałbym poznać morze polskie.
— Można zapytać w jakim celu?
— Dlaczegożby nie? — zdziwił się Tomasz.
— Nie wiem. Ale widzisz, ja przywykłem widywać nad morzem zawsze tylko ludzi, którzy tu mają jakiś interes. I tak powinno być. Dla kolorów przyjeżdżają nad morze tylko letnicy. Otóż, jeśli masz jaki interes, a ufasz mi, możesz mi się zwierzyć. Nie przypuszczam, żebyś chciał handlować rybami, to wymaga wielkiej energji. Zresztą, jeśli chcesz — próbuj, będę ci chętnie służył radą. „Raum für alle hat die Erde!“ Więc masz może jaki konkretny plan?
— Ha, bardzo słusznie, może się coś z tego wyłoni! — wykrzyknął Tomasz. — Dotychczas o tem jeszcze konkretnie nie myślałem, ale wszystko możliwe...
— Spotkałem cię na strądzie. Szedłeś wzdłuż zoloju z oczami utkwionemi w piasek. Szukałeś bursztynów? Więc zapamiętaj sobie: bursztyny wyrzuca na strąd tylko norda! Przy innym wietrze niema ich. A prócz tego ciężar gatunkowy bursztynów jest mniejszy od ciężaru gatunkowego kamieni i dlatego trzeba ich szukać nie przy zoloju, tam gdzie leżą kamyki, lecz dalej na strądzie, bliżej gór. Na morzu wszystko można znaleźć, trzeba tylko wiedzieć, gdzie czego szukać i kiedy.
— Nie szukałem bursztynów.
— Więc czego?

122